sobota, 8 listopada 2008

Informacja jako motyw w życiu i twórczości Philipa K. Dicka

Philip Kindred Dick był czołowym pisarzem literatury science-fiction. Choć był ceniony i obdarzany nagrodami, prawdziwą sławę zyskał niestety po śmierci. Dziś jego książki dostępne są w wielu przekładach, ukazało się kilkadziesiąt pozycji w języku polskim. Hollywood chętnie czerpie z jego twórczości. Trzeba jednak również wiedzieć, że w życiu Dicka bardzo istotne miejsce zajmowała informacja. Upatrywał w niej zarazem motor i podstawowy budulec wszechświata.

Cz. 1. Wywiadowczy szum informacyjny*

Wśród informacji na temat Philipa K. Dicka bardzo rozpowszechniona jest w naszym kraju historia jego donosu do FBI w sprawie Stanisława Lema. Ponieważ jest to wiedza, która może intensywnie kształtować wizerunek amerykańskiego pisarza w oczach polskiego czytelnika, zacznijmy od rozwinięcia właśnie tego wątku. By móc wyciągać wnioski, należy posiąść więcej szczegółowych informacji.
Philip K. Dick był genialnym człowiekiem. Geniusz ów przejawiał się w specyficznej umiejętności dostrzegania relacji, nie tylko pomiędzy zjawiskami. Jego umysł rejestrował wydarzenia zachodzące pomiędzy warstwami rzeczywistości, dostrzegał wieloaspektowość nawet prozaicznych sytuacji. Stanisława Lema uznał za postać nierzeczywistą, za konglomerat złożony z kilku pisarzy bloku wschodniego, których celem było uderzenie w amerykańską science-fiction i takiej treści był donos złożony do FBI (wersja ang. tutaj). Może Dick rzeczywiście w to wierzył, a może kierowały nim inne jeszcze względy? Z pewnością był znany ze szczególnej umiejętności. Potrafił wypowiadać najbardziej fantastyczne, nawet irracjonalne sądy z zupełną powagą. Z kamiennym obliczem wyrażającym głębokie przekonanie, obserwować reakcje przyjaciół. Tak manifestowało się jego poczucie humoru ale też umiejętność manipulowania słuchaczami, których raczył wielogodzinnymi oracjami na temat muzyki poważnej, literatury czy teologii. Trzeba wiedzieć również, że FBI, CIA, komuniści, naziści i inne często tajne, a nawet wyimaginowane służby, odgrywały w życiu Dicka znaczącą rolę. Obawiał się ich. Miał z nimi kontakt już około roku 1953-54, w czasie swego drugiego małżeństwa. Byli z żoną Kleo Mini odwiedzani i wypytywani przez parę detektywów Federal Bureau of Investigation. Potem często czuł się śledzony i inwigilowany. Obawiał się nawet o swoje życie. Pod koniec lat 60-tych miał wielokrotne problemy z samochodem, łącznie z awarią hamulców, która o mało nie zakończyła się tragicznie dla niego i przyjaciół. Włamywano się do jego domu. Czemu służby miałyby się nim interesować? Zdaniem Dicka miały ku temu powody. Dick obracał się w światku intelektualistów, postępowych myślicieli i działaczy, niejednokrotnie o lewicowych poglądach. W połowie lat 60-tych podpisał wraz z pięciuset innymi pisarzami i wydawcami protest przeciwko podatkowi wojennemu, który opublikowano w lutym 1968 r. w czasopiśmie Ramparts. Do końca wojny w Wietnamie Dick nie wypełniał deklaracji podatkowej. W 1979 napisał: „Do 1974 roku żyłem w ciągłym strachu, że mnie aresztują”. Pod koniec lat 60-tych i na początku 70-tych, jego dom w Santa Venetia stał się swego rodzaju komuną, w której schronienie znajdowali niezliczeni młodzi autsajderzy, pisarze, muzycy, a przy okazji złodzieje, narkomani i handlarze narkotyków. Nie wynikało to wszakże z ciągot do ideologii hipisowskiej (Dick miał wówczas przeszło 40 lat), a raczej z trudnej sytuacji życiowej i emocjonalnej, w jakiej się znalazł po odejściu czwartej żony. Najbardziej znaczące wydarzenie miało miejsce jesienią 1971 roku, kiedy wracając piechotą (z powodu kolejnej podejrzanej awarii samochodu) zastał w domu wybite okna, wyłamane drzwi, zniszczone zamki, zniknęła większość jego cennych rzeczy, prawdopodobnie za pomocą plastiku wysadzono ognioodporną szafkę, z której skradziono wszelkie dokumenty, listy, maszynopisy powieści. FBI wyraźnie opieszale prowadziło dochodzenie, utajono przed Dickiem wyniki śledztwa. Wydarzenie to bardzo wstrząsnęło pisarzem i wywarło również wpływ na jego twórczość, w której znajdziemy wiele opisów tych wydarzeń (m.in. w książkach Radio Wolne Albemuth, Valis). Dick wciąż obawiający się represji ze strony władz, w związku z jego „obywatelskim nieposłuszeństwem” czyli bojkotem podatkowym wojny wietnamskiej, był człowiekiem niezbyt potrafiącym zadbać o swój domowy budżet. Widział w urzędzie podatkowym obrzydliwego wroga, żył z widmem konfiskaty swego skromnego dobytku. Należna mu finansowa stabilizacja przyszła dopiero pod koniec życia.
Przywołajmy teraz kilka szczegółów z relacji pomiędzy Philem Dickiem a Stanisławem Lemem. Kiedy w 1972 roku dotarła do niego wiadomość na temat starań Lema o wydanie w Polsce przekładu Ubika wywiązała się między nimi ambitna choć krótka, dotycząca literatury korespondencja. Dick dowiedział się też, że honorarium będzie mogło zostać wypłacone jedynie w niewymienialnych złotówkach, planował więc nawet przyjazd do Warszawy. Książka została opublikowana w Polsce w 1975 roku. Tymczasem Dick dowiedział się, że inny pisarz również publikowany w ramach serii organizowanej przez Lema uzyskał honorarium we własnej walucie. Oskarżył więc Lema o niedotrzymanie warunków. Doprowadził do usunięcia go z szeregów Science Fiction Writers Association (również inni członkowie mieli za złe Lemowi ich zdaniem nieprzychylne uwagi na temat amerykańskich pisarzy). Począwszy od marca 1974 (dla Dicka to najbardziej znacząca data, będzie o tym mowa jeszcze później) Dick uważał, że stał się celem i narzędziem sowieckich służb, uznał rozsądnie, że bezpieczeństwo może mu zapewnić lojalność wobec własnych władz. Wielokrotnie zwracał się do policji i do FBI o pomoc, nie tylko drogą listowną ale i telefonicznie.
Niektórzy chcą zrzucić lęki i wyobrażenia Dicka na karb przypisywanej mu paranoi (różnorakie fobie towarzyszyły mu niestety przez całe życie). Jakkolwiek jego ocena rzeczywistości byłaby dla nas fantastyczna, trzeba też jednak pamiętać, że Dick potrafił być wobec siebie bardzo krytycznym i wśród setek interpretacji, jakie skonstruował chcąc zrozumieć własne przeżycia, analizował możliwość choroby lub zwykłych omamów. Jego piąta żona Tess, mówiła: „Wierzyłam mu. Zawsze mnie pytał: >>Czy ja zwariowałem?<< A ja zawsze mówiłam, że nie. Wariaci nie zadają takich pytań. Oni wiedzą, że są normalni”. Pamiętajmy też, jak odbierali Dicka jego przyjaciele. On żył we własnym świecie, wszystko co mówił, robił, wynikało z głębokich przekonań. Choćby przedstawiał wiele różnych wersji tego samego wydarzenia, w jego umyśle wszystko było prawdą.
Należy więc rozważyć zasadnicze aspekty, które powodowały Dickiem. Mogły to być: 1. strach, przed tajemniczą organizacją pragnącą jego zguby i potrzeba wsparcia; 2. chęć zrobienia służbom typowego dickowskiego, wysublimowanego dowcipu, swego rodzaju odwetu, za bak reakcji na jego prośby o pomoc; 3. frustracja z powodu problemów finansowych; 4. obsesja, fobia, paranoja. Najbardziej prawdopodobne będzie stwierdzenie, że u podstaw decyzji napisania do FBI w sprawie Lema, leżały wszystkie te, wymienione elementy.

c.d.n.

*Przy ustalaniu danych biograficznych korzystałem z książki: L. Sutin. Boże inwazje. Życie Philipa K. Dicka. Poznań 2005, 416 s.

czwartek, 3 kwietnia 2008

Krytykowali Wikipedię

Krytykowali Wikipedię, że jako enkýklios i paideía ci ona nie pewna, że błędów moc w niej znajdziesz, że lepiej uciec od niej na rzecz tradycyjnie wydrukowanej. Owszem prawdą jest, że błądzić to ludzkie, więc co człowiek zrobi może być i z błędem. Tak więc i tu nieuchronne ci one były. Jednakże myślę, że tak naprawdę krytykantom przyświecał cel zgoła inny. Jaki to zostawiam w sferze domysłów. Skarbnica ta jest taką na miarę dzisiejszego internetu.

Co się wiec stało się? Odpowiedzią na krytykę Wikipedy powstało Citizendium. Szczegółowo omówione w artykule Katarzyny Dankiewicz. Taka encyklopedia internetowa, tyle że robiona przez fachowców.

Wikipedia wyrobiła już sobie pewną pozycję, zaczęła być cytowana, a przywołana w tekście nie budziła niczyjego zdziwienia. Teraz więc czas na Citizendium, do którego na pewno przynajmniej w pierwszych latach będzie się podchodziło z nieufnością.

W zasadzie to i tak odetchnąłem z ulgą bo wreszcie będzie można korzystać z, w perspektywie, wielkiego źródła informacji z internetu za pomocą monitora i cytować i być nie do podważenia.

niedziela, 30 marca 2008

Czy zmiana deskryptora powoduje zmianę semantyczną?

Od jakiegoś już czasu zamiast terminu biblioteka (szkolna) mówi się szkolne centrum informacji, zamiast biblioteka (publiczna) używa się pojęcia infoteka, zamiast bibliotekarz coraz częściej pojawia się termin infobroker, a nawet co stało się udziałem „Library Journal”, nr 1/15/2007 pojawiły się propozycje by w stosunku do bibliotekarzy używać takich na przykład pojęć: knowledge hacker, information alchemist, bibliodominatrix, indagatrix.

Nie zamierzam tutaj, w krótkiej formie wpisu blogowego, roztrząsać kwestii postawionej w tytule i rozpisywać swoich dociekań, bowiem sprawa wydaje się oczywista. Podkreślmy tylko aby nikt nie miał wątpliwości: zmiana nazwy (deskryptora) sama w sobie nie spowoduje zmiany semantycznej tu rozumianej jako przypisywanie konkretnemu obiektowi z rzeczywistości (określanemu terminem bibliotekarz) nowych właściwości. Owszem w pojęciu wyrażonym znakiem językowym te zmiany zaiste się pojawiają, każde pojęcie znaczy coś innego, jest zbiorem różnych cech (sobie tylko właściwych).

Pamiętając jednakże o koncepcji znaczenia, zaproponowanej przez Wittgensteina (WITTGENSTEIN, L. Dociekania filozoficzne. Warszawa: Wydaw. Naukowe PWN, 2000, s. 34), sprowadzającym się do twierdzenia, że znaczeniem słowa jest sposób użycia go w języku, o czym pisałem trochę w artykule na łamach EBIB, przekonamy się, że to tak na dobrą sprawę od użytkowników biblioteki, od czytelników zależy w dużej mierze zmiana semantyczna. Pytanie jest więc następujące: czy użytkownik biblioteki rzeczywiście przychodząc do biblioteki osoby tam pracujące postrzega w jakiś nowych kategoriach? Czy myśli o nich jako o wypożyczających książki, czy też myśli o nich jako o specjalistach od informacji? Aby nowe terminy nie stały się tylko etykietami przyklejanymi do utrwalonych od lat czynności (np. wypożyczanie lektur) wiele pracy muszą włożyć czynni zawodowo bibliotekarze.

poniedziałek, 24 marca 2008

Muzyka w bibliotekach

Reakcją na postępowanie użytkowników różnorakich sieci p2p są pozwy kierowane w ich stronę przez organizacje czuwające nad prawami producentów muzycznych i filmowych. Zdarzają się również (praktykowane w naszym kraju) poranne najścia na mieszkania piratów i konfiskata sprzętu pomocnego w popełnianiu kradzieży własności intelektualnej. Złodziejstwo uprawiane jest najczęściej na oprogramowaniu komputerowym, plikach muzycznych i filmowych, zagrożone są również książki elektroniczne i audiobooki. Piraci komputerowi jawić się poczynają jako jedno z głównych zagrożeń przemysłu filmowego i fonograficznego. Straty jakich doświadcza tenże przemysł wydawać się mogą bardzo dotkliwe, skoro w Stanach Zjednoczonych trwał (trwa?) proces w sprawie pewnego bezwzględnego pirata. Adwokaci strony poszkodowanej doszli do wniosku, że należy spróbować doprowadzić do sytuacji, w której samo tworzenie plików mp3 z legalnie zakupionej płyty będzie czynnością podlegającą pod odpowiednie paragrafy.

Jeśli jednak w krajach o wyżej rozwiniętej kulturze konsumpcyjnej panuje dość duża dbałość o funkcjonowanie i rozwój bibliotek, w których materiały audiowizualne traktowane są z atencją równą książce, tak w Polsce jedynie kilkanaście bibliotek publicznych gromadzi na dużą skalę filmy i muzykę, zaś kilka spośród nich wypożycza je na zewnątrz. Budzi to zastanowienie, które wzmaga się, gdy porównamy zarobki w Stanach Zjednoczonych czy Kanadzie z oferowanymi przeciętnemu obywatelowi Polski i policzymy ile płyt z muzyką może kupić za dzienne wynagrodzenie pan Kowalski, a ile Mr. Smith?

Zadziwiać może również brak aktywności placówek utrzymywanych z podatków na polu dygitalizacji polskiej muzyki poważnej, czy ludowej i co za tym idzie jej nieudostępnianie na stronach bibliotek polskich. Jeden z niewielu wyjątków, czyli Biblioteka Narodowa zdygitalizowała wprawdzie swoje wałki fonograficzne i dygitalizuje płyty nagrane metodą akustyczną, ale aby usłyszeć arie śpiewane przez Adama Didura czy Jana Kiepurę albo muzykę ludową nagraną przez etnografów podczas badań terenowych, meloman zmuszony jest sięgnąć do kieszeni, wybrać się do biblioteki osobiście, albo spróbować szczęścia na "youtubie", czy w ostateczności sprawdzić w sieci p2p.

Na zakończenie warto chyba zadać pytanie czy muzyka Indian północnoamerykańskich jest lepsza od muzyki polskich górali? Sprawdźmy zatem strony Biblioteki Kongresu i strony Biblioteki Narodowej i porównajmy ich zawartość.

czwartek, 15 listopada 2007

Skąd biorą się trudności w korzystaniu z Internetu?

Internet dla wielu jest podstawowym źródłem wszelkiej informacji. Wszechobecność Sieci i coraz łatwiejszy do niej dostęp czyni ze świata WWW źródło podręczne, natychmiastowe oraz instant. Jednym kliknięciem użytkownicy zagłębiają się w zasobach globalnej pajęczyny szczęśliwi, że oto za pośrednictwem komputera uzyskują wszystkie niezbędne informacje. Istny pharmakon nepenthes (środek łagodzący ból i troski). Panaceum na informacyjne bolączki. Owa prostota obsługi, wyrażająca się intuicyjnym przetrząsaniem świata licznych witryn i serwerów jest jednakże zwodnicza. Internet nie jest wcale prosty w obsłudze ani łatwy czy przyjemny w kontakcie. W dużej mierze dodatniemu odczuciu sprzyjają wizualne interfejsy, wykorzystywanie wirtualnego świata w tych samych celach, co dawnych mediów, np. oglądanie telewizji, słuchanie radia, czy też zwyczajowe nawiązywanie i utrzymywanie kontaktów interpersonalnych. Można więc założyć, że większość osób zażywa zdobyczy Internetu bardzo powierzchownie, zadowalając się zupełnie elementarnymi jego możliwościami.

Na pytanie dlaczego medium to trudne? Odpowiadam: cała architektura Internetu zbudowana jest na fundamencie licznych kodów semiotycznych, np. języków naturalnych, jak polski czy angielski; języków sztucznych, jak np. esperanto; języków programowania, jak np. HTML itd. Aby móc odczytać konkretny kod semiotyczny potrzeba wiedzy na temat jego uzusu semiotycznego. Każdy kod składa się ze zbioru znaków i reguł (gramatyki), pozwalających łączyć te znaki w większe całości, a zatem znajomość kodu oznacza de facto znajomość leksyki (zbiór znaków) oraz syntaktyki (reguł). Czym więcej kodów używa internauta tym więcej informacji na ich temat potrzebuje użytkownik aby móc wprawnie poruszać się w cyberświecie, a tych, jak wiadomo, stale przybywa, np. XHTML. Na tej chociażby podstawie twierdzę, że Internet nie jest wcale medium prostym w użytkowaniu. Każdorazowe wejście zmusza do wysiłku intelektualnego (odbiór, odczyt, nadawanie informacji), a tego każdy nomen omen konsument mediów niebywale unika.

Czy „Ukryty Internet” wciąż się ukrywa?

Obserwując rozwój i popularność wszelkiej maści serwisów opartych na idei 2.0 można wysnuć wniosek, że interesujące i popularne w literaturze, zjawisko tzw. Ukrytego (Głębokiego) Internetu (Invisible Web, Deep Web) prawdopodobnie straciło obecnie nieco ze swej wcześniejszej skali. Informacji naturalnie wciąż przybywa, ale przybywa również metainformacji skierowującej do interesujących nas danych, przybywa narzędzi, które poszukiwania te ułatwiają, odkrywając przed internautami dotychczas nieznane rejony.
Przyjęło się uważać, na podstawie szacunków Michaela K. Bergmana z 2001 r. że zasoby Ukrytego Internetu są ok. 500 razy większe niż ta jego zawartość, która jest widoczna (Visible Web, Surface Web). Jednakże, jak zwracają uwagę L. Derfert-Wolf oraz S. Cisek i R. Sapa, szacunki te były dyskutowane i podważane przez innych badaczy. Z pewnością Invisible Web jest nadal ogromny, bo są to w dużej mierze zasoby, których typowe wyszukiwarki wciąż jeszcze nie potrafią indeksować (zawartość baz danych, katalogi biblioteczne, strony generowane dynamicznie, serwisy wymagające rejestrowania, logowania itp.).
Jednakże specyficzna dla Web 2.0 tendencja do współdziałania w zakresie tworzenia nowych treści objęła również procesy gromadzenia, opisywania, przetwarzania i udostępniania informacji. Internauci niejako sami zajęli się typowymi dla informatoriów działaniami. Rośnie rola i skala współopisywania, współkatalogowania i klasyfikowania, w czym tkwi szansa na niwelację problemów wynikających z niedoskonałości wyszukiwarek.
Olbrzymie znaczenie mają katalogi internetowe współredagowane przez wolontariuszy z całego świata, dbających o wiarygodność informacji w nich zamieszczonych np. DMOZ open directory project: dmoz.org. Pojawiają się w Internecie serwisy pozwalające na wzajemne polecanie sobie wybranych interesujących stron na zasadzie udostępnianych publicznie zakładek, np. del.icio.us; niektóre serwisy pozwalają dyskutować i oceniać poszczególne pozycje, np. polski wykop.pl, lub linkr.pl. Można również dzielić się wyszperaną przez siebie konkretną wiadomością np. newsvine.com; polski gwar.pl.
Można również, co ważniejsze dla naszych rozważań, samodzielnie tworzyć opisy pozycji i dokonywać ich kategoryzacji. Pozwala na to np. serwis CiteULike, będący darmowym narzędziem do przechowywania, organizowania i udostępniania metainformacji o interesujących artykułach naukowych. Serwis dostarcza profesjonalnych narzędzi, takich jak opcja wyświetlania opisu bibliograficznego, w wybranym przez użytkownika formacie(!), specjalną metryczkę każdego rekordu, w formacie BibTex, służącą do automatycznego przygotowywania bibliografii przez użytkowników programu LaTex, wyświetla także abstrakty danych arykułów.
Narzędzia wspomagające docieranie do materiałów wysokiej jakości tworzone są przez potentatów w dziedzinie wyszukiwania, np. Google Scholar, Google Book Search, MSN Live Search Academic, Yahoo! Search Subscriptions. Zasoby bibliotek penetrować można on-line z pozycji centralnych katalogów krajowych, europejskich bibliotek narodowych dzięki The European Library, a w skali ogólnoświatowej na podobne poszukiwania pozwala wciąż powiększający się WorldCat.
Do wartościowych miejsc w sieci kierują zasoby popularnych coraz bardziej, także już w Polsce, specjalnych bramek tematycznych (Subject Gateways). Są one przykładem i dowodem pożytecznego mariażu nowoczesnych technologii internetowych z wiedzą i doświadczeniem budowanym przez bibliotekoznawstwo i informację naukową przez długie dziesięciolecia. Stosują bowiem do organizowania informacji typowo elektronicznej, tradycyjne klasyfikacje biblioteczne, takie jak np. Klasyfikacja Dziesiętna Deweya. Jednocześnie ich cechą zasadniczą jest to, że skupiają się właśnie na tych najbardziej wartościowych (i często dotychczas jednocześnie ukrytych) zasobach związanych z danym przedmiotem, tworzone są również przez specjalistów danej branży. Ten ich atrybut wyrażony jest w stosowanych często w stosunku do owych bramek, określnikach high quality lub quality-controlled. Cenny jest również fakt, że wiele z tego typu serwisów realizuje ideę 2.0 umożliwiając każdemu zainteresowanemu powiększanie ich zasobów (zawsze jednak dla zachowania jakości dodane rekordy są kontrolowane i w razie potrzeby uzupełniane). Za przykład mogą posłużyć amerykański lii.org, angielski bubl.ac.uk lub polska kinia.czytelnia.net. L. Derfert-Wolf w swoich artykułach podaje przykłady około setki tego typu serwisów i projektów.
Zjawisko Web 2.0 z pewnością w znacznym stopniu przyczyniło się do upowszechniania wiedzy o zasobach wcześniej niewidocznych. Internet przestaje być bowiem ukryty jeśli na jego zasoby wskazują palce wielomilionowej społeczności użytkowników sieci.

niedziela, 11 listopada 2007

Prawnicy i e-książki

Niedawne otwarcie Biblioteki Europejskiej wydawać się może próbą pokazania amerykańskim, komercyjnym firmom takim jak Google i Microsoft, że Europa też potrafi i łącząc siły 47 bibliotek narodowych jest w stanie ocalić i zaprezentować wielkiej internetowej społeczności kulturowe dziedzictwo krajów europejskich. O tym, czy biblioteka ta będzie będzie rozwijać się równie prężnie jak projekt Google Book Search przekonamy się w najbliższej przyszłości, jednak już teraz można pokusić się o stwierdzenie, że sprawne funkcjonowanie nie będzie jej mocną stroną a finanse przeznaczone przez biblioteki biorące udział w projekcie na jej działalność nie będą w stanie równać się z tymi do których ma dostęp internetowy gigant. Mimo licznych kontrowersji związanych z projektami Google’a i Microsoftu można zauważyć, że zainteresowanie książkami przez wymienione firmy zaczęło zmieniać mentalność środowisk związanych z książką zarówno amatorsko, jak i profesjonalnie. Mimo tego, zastanawiającym wydaje się pogląd znacznej części wypowiadających się na temat czytania e-książek. Zarówno fachowcy, do których bez wątpienia zaliczają się Grażyna Straus, Katarzyna Wolff i Sebastian Wierny, jak i przypadkowi internauci sądzą, że procent tych, którzy czytają książki z monitorów musi być niewielki. Świadczy o tym choćby to, że badacze z Biblioteki Narodowej dopiero w 2006 roku włączyli do swoich ankiet, pytania o ściąganie z sieci plików z książkami, badania przeprowadzone przez flashbook.pl, a także wypowiedzi internautów na różnorakich forach internetowych. Do podobnych wniosków doszedł Andrzej Gąsiorowski, który zauważył, że dość łatwo wejść w posiadanie elektronicznej wersji utworu, ale korzystanie z niej jest dość utrudnione, gdyż należy ją potem ponownie przekształcić w wersję drukowaną, co jest mało opłacalne. Także popularni polscy pisarze są raczej nieprzychylnie nastawieni do książek czytanych z ekranów monitorów. Mimo opinii tego typu, popieranej przez wielu miłośników książki drukowanej, liczba e-książek ciągle rośnie. Według Andrzeja Żygadło i Anety Wierzchowskiej w 2006 roku w Internecie krążyło „około 20 – 25 tysięcy książek w wersji elektronicznej w języku polskim, na świecie prawdopodobnie kilkaset tysięcy pozycji”, zaś „na jedną sprzedaną książkę w księgarni przypada czasem kilkaset albo i kilka tysięcy kopii rozpowszechnionych przez Internet”. Mimo braku kompleksowych badań w tym kierunku, wydaje się, że szacunek liczby e-książek znajdujących się w sieci przyjęte przez cytowanych autorów są dość zaniżone. Korzystając z pośrednictwa tylko Polskiej Biblioteki Internetowej możemy dotrzeć do 29 243 publikacji, zaś dodając do tego zawartość dostępną w innych bibliotekach cyfrowych okazuje się, że dysponujemy dostępem do o wiele wyższej liczby e-książek. Gdyby jednak brać pod uwagę tylko książki, rozpowszechniane w Sieci z naruszeniem praw autorów i wydawców liczba ich mogłaby rzeczywiście oscylować między 20 a 25 tysiącami. Natomiast pogląd o tym, że na jedną sprzedaną książkę przypada kilkaset lub kilka tysięcy kopii rozprowadzonych w sieci, wydaje się mocno przesadzony. za przykład (dość subiektywnie dobrany) może posłużyć "Harry Potter i Książę Półkrwi" Joanne Kathleen Rowling, który został w 2006 roku sprzedany w Polsce w liczbie 544 tysięcy egzemplarzy. Biorąc pod uwagę rachuby cytowanych autorów (Żygadło i Wierzchowskiej) wystarczy ową liczbę sprzedanych egzemplarzy pomnożyć przez 300, co zaowocuje wynikiem 163 200 000 pobranych plików z danym tytułem e-książki.