sobota, 20 października 2007

Programy o książkach w telewizji Anno Domini 2007

O telewizyjnych programach, poświęconych zagadnieniom książki, naukowych artykułów raptem trzy, trochę publicystyki z gazet i tygodników. Treści o charakterze naukowym obiektywne, jak należy, coś opisują, deskrybują, dowody wyprowadzają. Prasa o zasięgu ogólnopolskim programy te przedstawia raczej w świetle stereotypowym. Cóż więc rzecz można o książce w telewizji Anno Domini 2007?

Ano zmiany przełomu lat 2006/2007 są niepokojące. Przegląd wykazał ubytki znaczne. Diagnoza w karcie: postępująca specjalizacja. Przebieg choroby, zalecane środki zaradcze, prognozy do dalszych działań, rokowania. Słowem szpitalna epikryza. No i przekład na nasze.

Jakiś czas temu dałem w „Bibliotece Analiz” [nr 184, 2006] przegląd programów o książkach objawianych w telewizorni. Wyszło, że w 2005 było ich od 12-16, w zależności jak liczyć (wszystkie na kanałach stacji dostępnych w tzw. pakiecie podstawowym). Początek 2006 to audycji już tylko 6. Od tamtego czasu medytowałem obficie o nową jakość. Powietrze przez przeponę wypuściłem dopiero w nowym roku. I co widzę? Ramówka trochę obskubana, wymaga szybkich zabiegów konserwatorskich bo gubi inkrustację. Z czterech produkcji końca roku 2006 mamy trzy, dodatkowo dodając, i pierwszy raz do ogólnej sumy zestawu wliczając, jeden program z niedostępnej wszystkim TV Kultura, wyjdzie ich 4.

Respirując dalej niespokojnie szybkim okrzykiem je tu wyliczę, w kolejności zgodnej z alfabetem polskim: „Czytelnia”, „Moliki książkowe”, „Telewizyjne wiadomości literackie”, „Wydanie drugie poprawione”.

Telewizyjnym programom potrzebny jest telewidz, tak jak książce czytelnik, jedyne co można przepisać na postępujący zanik to: włączać odbiornik TV o wyznaczanych godzinach. Jak się zdaje programów będzie ubywać i/lub będą raczej prezentowane w specjalnych pasmach. Coraz więcej jest kanałów tematycznych, personalizowanie oferty, zwłaszcza za sprawą Internetu sprzyja traktowaniu książki jako dobra dla wybranych. Tworzy się telewizje dla lekarzy, tworzy się telewizję o kulturze, tworzy się wreszcie i telewizję o książkach.

piątek, 5 października 2007

Infobroker czyli kto?

Najsampierw pozwolę sobie odesłać czytelnika do serwisu poświęconego w całości infobrokeringowi (Infobrokerwsto.pl), w którym to serwisie znajdziemy nie tylko przydatne definicje ale i szersze artykuły i wywody na temat całej idei infobrokerstwa. Nie będę więc mnożył rozważań, skupię się natomiast na przedstawieniu pewnego spostrzeżenia, które stało się dziełem jednej z mych myśli.

Postawiłbym znak prawie no równości między infobrokerem, a informatykiem. Informatyk przecież pisze programy, rozwiązuje stawiane przed nim problemy, wykorzystuje do tego celu komputer i nowoczesne technologie informacyjne i komunikacyjne. Infobroker z kolei szuka informacji, które rozwiążą dany problem (np. informacje niezbędne do napisana programu), przedstawia owe informacje w sposób przystępny dla stawiającego kwerendę, wykorzystuje również komputer i nowoczesne technologie informacyjne i komunikacyjne.

Zdaje się więc, że mają te zawody wiele ze sobą wspólnego, choć powiedziałbym, że infobroker powinien mieć szersze pole manewru i władać szerszą wiedzą. Wystarczy przypomnieć sobie zajęcia z informatyki w szkołach powszechnych. Polegają one z grubsza na nauczeniu wykorzystywania pewnych technologii. Jednakże już strona komunikacyjna technologii wychodzi poza ramy takich zajęć. Informatykom brak spojrzenia humanistycznego, wywodzą się przecież z kierunków ścisłych, to dopiero humanista infobroker, chciałoby się powiedzieć, może więcej, a przynajmniej powinien móc.

Biblioterapia dowodem na...........

Książka, jak wiadomo składa się z materiału oraz utrwalonego w owym materiale tekstu, wyrażonego najczęściej znakami graficznymi pisma, które to (pismo) służy przekazywaniu informacji. Abstrahując od tego, że w ujęciu McLuhana środek przekazu (np. książka) sama jest też przekazem, chciałem podać jeden ważny podwód, dla którego wyżej stawiać, w moim odczuciu, należy sam przekaz informacji zawarty w książce, a więc jej treść od materiału. Zdaję sobie sprawę, że dla wielu osób książka jest przedmiotem sztuki i że większą wagę przypisują jej materialnej postaci, tym samym jednak odbierając status książki na przykład plikowi komputerowemu.

Otóż zwracam uwagę na kwestię biblioterapii. Czymże jest ona wyjaśnię pokrótce. Ano zdiagnozowawszy jakiś problem u czytelnika należy podsunąć mu taką pozycję książkową (lub liczbę mnogą), która zapewni mu owego problemu zredukowanie. Oczywiście nie stanie się to od razu, z resztą o skuteczności wypowiadać się nie będę, tu potrzeba by kogoś z wykształceniem bibliotekoznawczym oraz psychologicznym. Z grubsza jednak sprawa wygląda tak, że recepcja tekstu, czy ściślej fabuły, opowiadania ma służyć przywróceniu duchowej równowagi (więcej w Wikipedii).

Do czego zatem zmierzam? Do tego, że mimo, iż mówimy o biblioterapii , tak jakby to książka leczyła, to tak na dobrą sprawę leczy de facto tekst umieszczony w tejże książce. Równie dobrze można by mówić o internetoterapii, czy weboterapi, netoterapii i wtedy traktować zagubionego czytelnika zbiorem wpisów blogowych, selfpublishingiem internautów, serwisami społecznościowymi. Czyż na przykład serwisy wideo nie spełniają podobnej funkcji, możemy znaleźć sobie filmik na każdą okazję, pośmiać się i ubawić.